„Ratownikiem jestem ja, wyrwę Cię z samego dna…”

Mnóstwo jest w popkulturze dzieł traktujących o konfliktach zbrojnych i elitarnych jednostkach wojskowych. Navy SEALs, SAS, GROM… Nie ważne czy jesteście graczami, czytelnikami czy kinomanami, nie raz na pewno natknęliście się na te nazwy.

Dzielni herosi w mundurach, u szczytu sprawności fizycznej i mentalnej, gotowi bronić swoją ojczyznę i jej mieszkańców za wszelką cenę. Ciężko ich nie podziwiać, nie tylko za narażanie życia i zdrowia ale i za to ile pracy i wysiłku wkładają w to, by być na szczycie. Nic więc dziwnego, że są w centrum uwagi mediów, twórców gier, autorów książek, czy scenarzystów filmowych, którzy chcą uchwycić część tej chwały i przekazać ją dalej. To samo jest zresztą ze świętami. Piękną i dość powszechną tradycją jest wywieszanie flag na Dzień Niepodległości czy Święto Wojska Polskiego, w końcu czcimy naszą suwerenność, oraz ludzi, którzy oddali za to swoje zdrowie i życie. To zresztą normalne i głęboko zakorzenione w naturze człowieka, by czcić i szanować ochraniających go wojowników. Sam uczestniczę jak mogę w licznych paradach i wiecach. A co gdybym Wam powiedział, że zarówno w organizacjach cywilnych jak i mundurowych istnieje podobna elita, która wkłada nie mniej pracy niż specjalsi, ale w to, żeby to życie ocalić?

Chodzi mi oczywiście o o ratowników medycznych. A skoro już przy świętach jesteśmy, to mam dla Was całkowicie dobrowolne zadanie domowe. 13 października, jeśli będziecie mieć okazję, podziękujcie tym, którzy wykonują zawód ratownika medycznego. To naprawdę słabo opłacany, niewdzięczny zawód, który ci ludzie wykonują z powołania i czasem głupie „dziękuję” czy kawa postawiona mijanej na stacji benzynowej załodze, może poprawić im dzień. A jak nie możecie, to choć puśćcie na cały regulator kilka razy „24h” od DiAnti i podrzyjcie się z Fiksem i Navalem. Niech Wasi sąsiedzi posłuchają trochę dobrej muzyki, czy tego chcą czy nie, a przy okazji zapamiętają może tę istotną datę.

Zaś kiedy przyjdzie 8 grudnia, zostawcie w oknie zapaloną świeczkę, która pomoże zagubionym duszom odnaleźć drogę do portu. Skąd taka data? Każdy chyba, kto lubi szanty, przynajmniej raz usłyszał słowa:

W grudniowy płaszcz spowita śmierć
Spod ciemnych nieba zeszła chmur
Przy brzegu konał smukły bryg
Na pomoc „Mona” wyszła mu…

Ale nie każdy wie, że ta szanta, oryginalnie wykonywana przez The Dubliners, a której przekład Anny Peszkowskiej słyszymy u nas to, jakkolwiek by to nie brzmiało, jeden z pierwszych przypadków uwiecznienia ratownictwa morskiego w popkulturze. RNLB „Mona”, numer boczny ON-775, była łodzią ratunkową stacjonującą w Broughty Ferry w Szkocji w latach 1935-59. Jej załoga zginęła podczas próby ratowania latarniowca „North Carr” 8 grudnia 1959 roku. Wspomnianych w refrenie ośmiu mężczyzn zabranych przez sztorm to Ronald Grant, George Smith, John Grieve, George Watson, James Ferrier, John T. Grieve i David Anderson oraz dowódca, kpt. Alexander Gall. Mimo, że „Mona” nie dotarła do celu, załoga „North Carr” została uratowana, a sam statek przeżył swoją przyjaciółkę o 20 lat służby, zostając przy tym najstarszym latarniowcem w Szkocji. Na Wyspach Brytyjskich zresztą po raz pierwszy założono oficjalną stację łodzi ratowniczych, miało to miejsce w 1776 roku w Formby pod Liverpoolem. Istnieją też zapiski sugerujące że już w XIV-wiecznych Chinach szkolono załogi ratunkowe, a Portugalia i Szwecja zaczęły wysyłać takie statki w morze pod koniec XVII wieku, choć jeszcze bez żadnej struktury organizacyjnej.

Tablica ku czci załogi „Mony”

Skąd takie przejście od karetek do statków ratowniczych? Ano stąd, że, parafrazując, nawet ratownicy medyczni muszą mieć swoich bohaterów. Jest to oczywiście żart, bowiem szanuję wszystkich wykonujących ten zawód na równi. Nie da się jednak ukryć, że nawet i tu są specjalizacje, które wnoszą pracę na nowe, ekstremalne, poziomy. Przede wszystkim mam tu na myśli skoczków/ratowników, kobiety i mężczyzn z całego świata, którzy, często całkiem dosłownie, skaczą w samo serce akcji by pomagać rannym i potrzebującym. Czy to USAF Pararescue, nasza 2. Grupa Poszukiwawczo-Ratownicza, czy inny GOPR, pełniący służbę SAR stanowią jedne z najbardziej wyspecjalizowanych jednostek służących ocaleniu ludzkiego życia. Dziś chcę skupić się na tych, którzy zawierzają swój los Neptunowi, a konkretnie na elicie elit – skoczkach/ratownikach amerykańskiej Straży Przybrzeżnej. A o tym jak bardzo wyjątkowa, ciężka i wymagająca służba niech świadczy fakt, że odsiew kandydatów na szkoleniu sięga ok 80% i jest WYŻSZY niż w przypadku Navy SEALs.

Niecałe 23 lata po wypadku „Mony” , 7 sierpnia 1981 roku, na drugim krańcu ziemi miała miejsce inna tragedia. Podczas wyjątkowej akcji ratunkowej tylny rotor śmigłowca Sikorsky HH-3F Pelican o numerze bocznym CG-1471 wszedł w kontakt ze wzburzoną sztormami wodą Zatoki Księcia Williama na Alasce co spowodowało destabilizację lotu i rozbicie się pojazdu. Śmierć poniosła cała załoga, piloci por. Ernest P. Rivas i por. Joseph G. Spoja, oraz technicy Scott E. Finfrock i John H. Snyder. I to wydarzenie nie umknęło twórcom i zostało na stałe dwukrotnie upamiętnione. Pierwszy raz w formie obrazu, który zdobi teraz bazę Kodiak i dzieli swój tytuł z nieoficjalnym motto skoczków/ratowników – „By inni mogli przeżyć”. Na drugie upamiętnienie przyszło czekać 25 lat. Tragedia ta była bowiem inspiracją dla jednej z pierwszych scen w filmie „Patrol”. Filmie niezwykle ważnym, bowiem, jak wspominałem, dużo jest dzieł popkulturowych które są pomnikami dla żołnierzy czy wyższego personelu medycznego, natomiast za mało świat patrzy na tych na pierwszej linii. A „Patrol” robi to doskonale. Nie będę tutaj omawiał szczegółów fabuły, zwłaszcza że mogą czytać to osoby, które filmu nie znają, postaram się natomiast wyjaśnić Wam wartość tego obrazu.

Po pierwsze: jest to film-laurka. Sama scena o której wyżej wspominam to tylko część nawiązań do rzeczywistej historii skoczków/ratowników i ratownictwa morskiego jako takiego. Bardzo wielu aktorów grających członków Straży Przybrzeżnej rzeczywiście w niej służyło. I to nie tylko statyści, czy ktoś kto pojawiał się w kilku scenach na krzyż. Nawet Robert Watson i Joseph Flythe, pozostali dwaj instruktorzy który towarzyszyli Kevinowi Costnerowi i Nealowi McDonough, byli oficerami. I to nie byle jakimi, bowiem „Butch” Flythe był jednym z pierwszych pięciu skoczków/ratowników operujących z ramienia Straży. Co ciekawe, większość oficerów zachowała w filmie swoje imiona i nazwiska. a dodatkowo jeszcze zostali oni na liście płac wymienieni razem z rangą. Mała rzecz, a cieszy.

Od lewej Robert E. Watson, Joseph „Butch” Flythe, Kevin Costner i Neal McDonough

Po drugie, z jednej strony ilość klisz fabularnych w nim zawartych po prostu bawi. Wątek miłosny? Jest! Relacja mentor-uczeń? A jakże. Słaby pomagier bohatera, któremu ten pomaga osiągnąć sukces? Odfajkowane! Odkupienie win, odnalezienie siebie, patos, blablabla.. Wiecie o co chodzi. Cały sęk w tym, że to wszystko absolutnie w „Patrolu” nie przeszkadza, bowiem jest to podane tak dobrze, że człowiek nie zauważa nawet, że już gdzieś to kurde przecież widział. Do tego, co ciekawe, w filmie tym nie ma absolutnie złych postaci. I nie mam tu na myśli źle napisanych, choć w sumie to też jest prawdą. Jednak absolutnie brak tu czarnych charakterów, ciężko byłoby mi wskazać postać której nie lubię, poza jednym ratowanym w samym prologu, choć i tu jego zachowanie wynika z okoliczności, nie z tego że jest złym człowiekiem. Za to całą główną obsadę jak i większość postaci wspierających nie da się nie lubić, a wręcz nie kochać.

Po trzecie, właśnie postaci wspierające. Przez baaaardzo duże W. Zarówno bohater Costnera jak i Kutchera przeszedł wiele w życiu. I nie dość, że obaj oni mają wsparcie od najważniejszych w danym momencie ich życia postaci, to jeszcze widz może z tych interakcji co nieco dla siebie wynieść. Jak choćby to, jak czasem trudno jest powiedzieć samemu sobie DOŚĆ.

Po czwarte, to po prostu cholernie dobry film, ze świetną obsadą, dużą dozą realizmu, choć jak wiadomo nieco wygładzonego na potrzeby rozrywki i, nie czarujmy się ale, patrząc na wkład USCG, także i rekrutacji. Mamy tu banalną fabułę, przedstawioną w niebanalny sposób. Chwile śmiechu ale też i gorzkich łez. Mamy obraz który z jednej strony jest powtarzaną kalką, a z drugiej kompletnym unikatem.

Obraz upamiętniający ostatni lot CG-1471

Wpis ten dedykuję załogom „Mony”, CG-1471 i wszystkim pozostałym, którzy na lądzie, w wodzie i w powietrzu poświęcili się, by inni mogli przeżyć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Śnieżny Koczkodan pisze:

Nie mogłem na.raz przeczytać, bo łzy stawały mi w oczach, musiałem kilka razy robić przerwy.

pan ciasteczko pisze:

Leszczu (znaczy Waflu) weź i pisz raz na tydzień a nie raz na 3 miesiące, kawa jego maść.