Szanty na siłowni

Czyli słów kilka o pieśniach pracy na przestrzeni lat.

Choć dziś szanty kojarzymy przede wszystkim jako piosenki żeglarskie, grane na koncertach czy przy ogniskach, ich początki, sięgające co najmniej XVI wieku (pierwsze udokumentowanie w książce The Complaynt of Scotland) są ściśle związane z wielkimi okrętami i pracą na nich, a one same wykorzystują nasze pierwotne instynkty. Człowiek bowiem z natury jest umuzycznioną bestia, posiadającą zarówno słuch jak i wyczucie rytmu, po prostu bardzo często nie są one wyćwiczone. Sam się przekonałem o tym, kiedy na początku tego roku złapałem za bas i pod okiem trójki bardzo cierpliwych i uzdolnionych mentorów – Falki z kanału Woman in Corset, perkusisty DiAnti Marka „Zbója” Kułakowskiego i znanego szantymena Artura Kaczorka odkryłem, że jest z tym u mnie dużo lepiej niż mi się zdawało. I szanty właśnie na tym bazują. Ich pierwotnym zadaniem było wprowadzenie załogantów w odpowiednie tempo pracy, do czego wykorzystywano prosty rytm oraz konstrukcję zawołanie – odpowiedź, gdzie prowadzący nawołuje a załoga odpowiada. Pobudzano w ten sposób bezwolny odruch wykonywania czynności zgranych z wyśpiewywanymi słowami, co zresztą można w pewnym stopniu zaobserwować nawet i dziś na koncertach, gdzie szantymen prowadzi słuchaczy, którzy odpowiadają śpiewem na jego wezwanie. Ta bardzo prosta mechanika miała na celu jeszcze jedno, mianowicie odwrócenie uwagi od mozołu wykonywanego zadania i wprowadzenie w dobry nastrój.

Oczywiście różna praca wymaga też różnego tempa, toteż szanty różnią się nie tylko rytmem w jakim są śpiewane, ale także tematyką, która bardzo często podkreśla powagę sytuacji i ponagla załogę. Inaczej śpiewano przy podnoszeniu kotwicy, inaczej przy stawianiu żagli, co też dzieliło się na krótkie i długie szarpnięcia, inaczej przy załadunku statku, a jeszcze inaczej podczas pompowania wody. Dlatego też istnieje podział na szanty fałowe, kotwiczne, pompowe i wiele innych. Tempa, podziały rytmiczne czy akcenty stanowiły o rodzaju przyśpiewki i dostosowaniu jej do czynności, zaś czas jej wykonywania regulował liczbę zwrotek i ich długość. Dobrym przykładem szanty załadunkowej jest Day-O (The Banana Boat Song), którą spopularyzował Harry Belafonte, posiadająca korzenie w kulturze jamajskiej. Zakorzeniła się ona na tyle głęboko w kulturze masowej, że jej nieco przerobioną wersję śpiewaliśmy ze współpracownikami lata temu, kiedy pracowałem na nocki w magazynie kurierskim, co zresztą też może świadczyć o jej skuteczności.

Idea piosenek towarzyszących wysiłkowi nie jest zresztą unikalna dla Ludzi Morza. Od wieków stosuje się ją w armiach na całym świecie, w tym w naszych siłach zbrojnych, przede wszystkim do odwracania uwagi i nadawania tempa podczas długiego, mozolnego marszu. Podobnie też w jak szantach, teksty wahają się od poważnych (My pierwsza brygada), przez smutne i nihilistyczne (Miła), a skończywszy na mało wysublimowanych i subtelnych jak kawaleria pancerna przyśpiewkach takich jak:

Tę chusteczkę coś mi dała
Na onuce sobiem wziął
Żebyś k*rwo nie myślała
Że przy sercu noszę ją

Jednak jeśli miałbym być kompletnie szczery, to mimo mojej wielkiej miłości do rodzimych piosenek wojskowych z różnych epok, tak absolutne mistrzostwo w tym osiągnęli amerykanie. Ich „Cadence”, i tutaj wahałem się czy przetłumaczyć to słowo, bo w rozumieniu muzycznym to o czym mowa nie ma nic wspólnego z kadencją harmoniczną, to właściwie 1:1 przełożenie teorii szantowej. Włącznie z tak istotną dla działania tych przyśpiewek konstrukcją zawołanie – odpowiedź. Wystarczy zresztą posłuchać sierż. DePalo żeby usłyszeć podobieństwa.

Oczywiście nie ma tutaj takiej różnorodności tempa jak w przypadku żeglarskiego odpowiednika, bowiem mają one nadawać rytm tylko marszowi, jednak nadrabiają to dużym wachlarzem tekstów i poruszanej przez nie tematyki, a przy których nieraz ten nasz rodzimy, wstawiony powyżej, zwyczajnie blednie w kwestii wulgarności.

I choć szanty to już właściwie tylko przaśne przyśpiewki i morskie historie, a Miłej nie usłyszymy raczej poza ogniskiem czy knajpą, to idea muzyki która nadaje rytm naszemu wysiłkowi i daje nam kopa pozostaje wciąż aktualna, w tej czy innej formie. Przecież z jakiego powodu we wszelkich siłowniach czy fitness clubach non stop coś leci, choć z jakością bywa różnie. Sam osobiście nie wyobrażam sobie treningu bez odpowiedniego „pierdolnięcia”, które sprawia że krew płynie szybciej w żyłach, a testosteron jest tak silny, że jedyne dlaczego nie wyrosły mi włosy na klacie, to po prostu brak miejsca. I choć dobór muzyki jest tutaj kwestią absolutnie indywidualną, nie zaś narzuconą koniecznością i tradycjami, to rdzeń pozostaje bez wątpienia ten sam. Poniżej znajdziecie link do mojej personalnej playlisty treningowej.

https://open.spotify.com/embed/playlist/11xkfIzM4B6RKSjbBz6ifC?utm_source=generator&theme=0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Znany szantymen pisze:

Jakiego, kuźwa, szantymena

Wafel pisze:

ZNANEGO, więc stul ten kaczy dziób <3